Grunt, żeby nie kopcić
Wywiad z ks. dr. Piotrem Morcińcem
Nasz specjalny wysłannik, zachęcony miłym przyjęciem zeszłorocznego wywiadu, spakował magnetofon i ruszył tym razem do Opola, gdzie po niejakim trudzie trafił pod aktualny adres ks. dr. Piotra Morcińca, naszego ziomka, który przyjąwszy święcenia kapłańskie w 1985 r., wkrótce potem rozpoczął studia doktoranckie na KUL-u i w roku 1992 uzyskał tytuł doktora w dziedzinie teologii moralnej.
Oto efekt ich dwugodzinnej rozmowy w miłym, przestronnym i pełnym książek pokoju Księdza Doktora:
- PARAFIANIN - Czym Ksiądz się obecnie zajmuje?
- Ks. PIOTR - Oficjalnie nazwa stanowiska, które zajmuję, brzmi: adiunkt Instytutu Teologiczno - Pastoralnego Filii KUL-u w Opolu, a tak na co dzień jestem rezydentem przy parafii św. Jacka, również w Opolu. Dwa terminy może nie dla wszystkich jasne. A więc adiunkt - pracownik naukowy, jeszcze nie samodzielny, ale już po doktoracie, którego działką są zarówno wykłady, jak i ćwiczenia. W moim przypadku na razie tylko dla studentów zaocznych, bo dziennych studiów nie ma jeszcze w Opolu. Jednak, jak wiadomo, decyzja o utworzeniu Uniwersytetu Opolskiego została już zatwierdzona, tak więc za parę miesięcy rozpocznę tam pracę na Wydziale Teologicznym. Jeśli natomiast chodzi o rezydenta, złośliwi mówią, iż jest to taka osoba, której trzeba zapewnić mieszkanie i jedzenie, a ona zrobi to, co zechce. Znaczy to, że według przepisów obowiązków mam niewiele. Angażuję się jednak dość mocno, nie patrząc na to, co muszę zrobić, a czego już nie. Głoszę kazania, spowiadam, jeden dzień w tygodniu uczę w Liceum Medycznym.
- Czy może Ksiądz powiedzieć, że jest to właśnie to, o czym Ksiądz marzył?
- Jedno jest pewne - nie są to zajęcia monotonne, co przy moim typie charakteru oznacza, że nie może być lepiej, choć ludzie patrzący z zewnątrz nie mogą w to uwierzyć. Zajęć jest rzeczywiście bardzo dużo, co więcej, są tak rozłożone, że trudno w ogóle mówić o jakimkolwiek planie. Planu dnia właściwie nie ma. Wstaje się rano i kładzie się spać w zależności od potrzeby - raz trzeba posiedzieć do trzeciej nad ranem, innym razem można skończyć wcześniej. Czas schodzi mi na przygotowywaniu wykładów, gromadzeniu i opracowywaniu materiałów do pracy naukowej, ostatnio zajmuję się też redakcją książki, która niebawem ukaże się w druku. (Będzie to zbiór wykładów na tematy związane z ostatnią encykliką papieską "Veritatis splendor", wygłoszonych przez różnych teologów na moje zaproszenie. Do tego dojdzie prawdopodobnie mój artykuł, a całość wyjdzie w Raciborskiej Oficynie Wydawniczej).
- Pracuje Ksiądz również w liceum. Czy można prosić o opinię na temat współczesnej młodzieży?
- Cóż, mówiąc pesymistycznie - jest to orka na ugorze tępym pługiem, realistycznie - przejście nauki religii do szkoły spowodowało, że trudno nam się wszystkim - i uczącym i młodzieży - na nowo wzajemnie odnaleźć. A tak z perspektywy czterech lat mojej pracy z młodzieżą - to naprawdę trudno powiedzieć, jaka ta młodzież jest. Z jednej strony sporo agresji, która z pewnością maskuje pewne zagubienie, z drugiej strony poszukiwanie i zapotrzebowanie na wartości, widoczne choćby w następującym przykładzie: oto mając do wyboru kilka tematów prac, większość osób wybiera "Wiarę i jej wpływ na twoje życie". To chyba o czymś świadczy.
- Dużo było już mowy o pracy. Może dla odmiany coś o odpoczynku. Czy Ksiądz ma jakieś jego ulubione formy i czy w ogóle starcza Księdzu czasu, by odpoczywać?
- Mhm. Jest taki piękny kurort, który się po śląsku równie pięknie nazywa - kerchof. I tam chyba będzie jedyny pewny i pełny odpoczynek. Bo tu - gdyby chodziło o samą pracę naukową - można by znaleźć przy niej i czas, aby nieco odsapnąć. Ale są jeszcze ludzie, a oni dla mnie są na pierwszym miejscu. Jedni przychodzą po pomoc naukową, innym pomagam jako kierownik duchowy... Najczęściej w czasie urlopu goni się coś, co koniecznie trzeba skończyć, tak więc o rzeczywistym wypoczynku trudno mówić.
- A plany, czy przynajmniej marzenia, z tym związane?
- Marzy mi się tydzień urlopu, takiego spokojnego ...
- Gdzieś w górach?
- Nawet niekoniecznie w górach. Gdziekolwiek, byle na luzie. Ale nie wiem, czy się zmieszczę w czasie.
- A marzenia w ogóle, dotyczące nie tylko urlopu, jeśli, naturalnie, wolno o nie spytać?
- Starać się swoje zajęcia wykonywać dobrze - to jest moje uczciwe marzenie, i nie kopcić. Gdy ksiądz zaczyna kopcić, to gaśnie.
- A, to w porównaniu ze świecą ...
- Oczywiście. A poza tym ... no, naukowe marzenia też są, zresztą inspirowane przez przełożonych, od księdza biskupa począwszy, to znaczy dołożyć jeszcze kawałek przed nazwiskiem, czyli "hab."
- Planuje Ksiądz rychłą habilitację?
- No właśnie.
- Teraz może coś na temat powołania. Jak Ksiądz je rozpoznawał? Kto zaznaczył tu swój wpływ?
- Trudno dokładnie powiedzieć, jak to z rozpoznaniem powołania było. Wiem, że w czwartej klasie (tu warto wspomnieć panią Jezusek, nauczycielkę plastyki, która u nas mieszkała) malowaliśmy obrazek na temat "Kim chcesz zostać?". Moje dzieło było jednoznaczne - ja przy ołtarzu. To był chyba pierwszy znak powołania. Potem, w siódmej, ósmej klasie te tęsknoty się umocniły, następnie na jakiś czas zanikły, by ponownie, i o wiele bardziej zdecydowanie, pojawić się już za czasów ks. Kicingera, który niejako "nagnał wiatru w żagle". Te wyjazdy w góry, spotkania i w ogóle pewien świeży duch, widoczny w przeżywaniu kapłaństwa. To bardzo mnie umocniło w moim postanowieniu. Z pewnością nie bez znaczenia była też grupa ministrancka ...
- Może konkretniej?
- No chociażby ta wielka trójca, która nas prowadziła: Eryk Czech, Bernard Opolony i Alfred Granieczny. A potem już ci bliżsi mi wiekowo. W tamtych dawnych czasach, przed ks. Kicingerem, była to jedyna forma życia młodzieżowego w Babicach. Bardzo mile wspominam nasze wspólne wyjazdy czy wycieczki rowerowe... A skoro już o ministrantach mowa, to myślę, że najważniejszą w tym kręgu osobą, jeśli chodzi o formację duchowego życia, a więc i o wpływ na moje powołanie, był Pan Kościelny, śp. Maks Łyczek. Zresztą, jego pogrzeb był potwierdzeniem tego - dwóch nas księży z Babic za jego czasów wyszło i obaj zjawili się, by go pożegnać. To był święty człowiek, przy którym myśmy się chowali - jako ministranci, potem ja jako kleryk i wreszcie w każdej innej sytuacji, szczególnie zaś, gdy potrzebny był człowiekowi ktoś, kto utwierdziłby go w bezinteresowności służby Panu Bogu i ludziom. Mówiąc o powołaniu, nie sposób, oczywiście, pominąć rodziców. Oni działali na tym samym poziomie, co Pan Kościelny, tyle że zaczęli o wiele wcześniej. Naturalnie, pewien wpływ miała tu cała rodzina, a więc siostra, brat (choć może nie tak wielki, bo jest znacznie młodszy), ciocia - człowiek, który dużo robi dla innych, tak po prostu, zwyczajnie. Dużo by się tych ludzi dało jeszcze wymienić. Wszyscy oni w jakiś sposób kształtowali to moje powołanie. Wspomnę może jeszcze tylko o pani Lucce, osobie, która - jak to mówią - "w butach pójdzie do nieba".
- Nic Ksiądz nie mówi o szkole. Myślę tu o szkole średniej. Były to bądź co bądź czasy, kiedy na takie plany nie patrzono zbyt przychylnie. Czy szkoła czegoś przypadkiem nie zaburzyła?
- Oj, zaburzyła, owszem. Był to chyba nieunikniony efekt tego przejścia chłopaka ze wsi do miasta, odkrycia, że istnieje wielki świat i różne inne możliwości, poza Kościołem. Wśród bliskich kolegów miałem tzw. niepraktykujących czy nawet niewierzących. Wszystko to sprawiło, że przez dwa pierwsze lata moje piękne zamiary właściwie przestały istnieć. Potem, w trzeciej klasie, przyszedł do Babic nowy Proboszcz. I to było to.
- Czy pamięta Ksiądz jakiś przełom, moment, w którym decyzja ostatecznie zapadła?
- Sądzę, że takiego nie było. To już potem ugruntowywało się raczej spokojnie. Ostatecznie rzecz się rozstrzygnęła gdzieś koło sylwestra 1978 roku. Rozmowa z rodzicami, pomoc wychowawcy, który zgodził się przetrzymać moje dokumenty (wtedy jeszcze szkoła sama wysyłała je do uczelni) - adresowane na razie kamuflażowo do Uniwersytetu Wrocławskiego na Wydział Matematyczny. Potem sam zawiozłem je do Nysy.
- Skoro mowa o wpływie innych na kształtowanie się osobowości Księdza; czy może Ksiądz wymienić więcej takich ludzi, np. z czasów seminaryjnych?
- Człowiekiem, od którego niewątpliwie dużo otrzymałem, w sensie duchowym, naturalnie, jest ks. prof. Kazimierz Dola, obecny rektor seminarium. Imponował mi rzetelnością i wiedzą, potrafił zachęcić tym, co i jak mówił. Podstaw nauki nauczył mnie natomiast ks. prof. Marcol - mój mistrz, który dotąd mnie prowadzi. Wspomnieć też należy ojca Helmuta Poradę - człowieka, który naprawdę wierzy, iż z każdego można zrobić świętego, nawet z księdza. I umie zarazić innych tym swoim optymizmem.
- Czy osobowość wspomnianego wyżej ks. prof. Marcola odegrała jakąś rolę przy wyborze przez Księdza dziedziny pracy naukowej?
- Z całą pewnością, choć głównym motywem tego, że wybrałem właśnie teologię moralną, jest fakt, iż jest to dziedzina związana z tym wszystkim, co ludzi zazwyczaj najbardziej interesuje. Chodzi przecież o szukanie odpowiedzi na najważniejsze pytania - o zło, dobro, grzech; chodzi o rozwiązywanie problemów, z którymi każdy z nas boryka się przez cale życie. Wyboru tej problematyki dokonałem już przy pracy magisterskiej, decydując się na temat "Kształtowanie sumienia małego dziecka". O dalszych moich krokach na drodze naukowej przesądził Ks. Biskup, proponując mi studia doktoranckie na KUL-u i pozwalając jednocześnie na pozostanie przy teologii moralnej, bo na początku sugerowano mi liturgikę, która aż tak mocno mnie nie pociągała. W ogóle zresztą trudno mi było przestawić się na ten "naukowy" tor. Po dwóch latach pracy duszpasterskiej (w Kędzierzynie) byłem przekonany, że jest to właśnie to, co chciałbym robić i na dalsze studia nie było mi zbyt pilno. Potem jednak zaakceptowałem swoją nową rolę i teraz nie wiem już, czybym ją zmienił na inną.
- Może teraz kilka zdań na temat samej pracy doktorskiej. Tak krótko i prosto, bo każdy, kto chciałby zapoznać się z jej problematyką dokładnie, może do niej sięgnąć - wyszła przecież drukiem.
- Myślę, że najważniejsze jest to, skąd w ogóle taki pomysł - zajęcia się tą właśnie problematyką, tzn. obroną życia, w pracy doktorskiej. Otóż jeszcze na studiach zetknąłem się z bezhabitowymi siostrami pracującymi w diakonii stałej, przy księdzu Blachnickim (założycielu Ruchu Światło-Życie). Tam już wówczas powstawały grupy Diakonii Życia, czyli służby życiu ludzkiemu od poczęcia. Później mocno się zaangażowałem w prowadzenie rekolekcji właśnie temu poświęconych. Jeździliśmy z tymi rekolekcjami po całej Polsce (Bydgoszcz, Konin, Czorsztyn i in.). Do tego doszło poznanie w Krakowie pana dra Zięby - założyciela Krucjaty Modlitwy w Obronie Poczętego Życia. Wtedy też zacząłem myśleć o tym, żeby swoją pracę doktorską związać właśnie z obroną życia nienarodzonych. W rok po podjęciu tej decyzji rozpętała się w Polsce dyskusja na temat aborcji i ustawy z nią związanej. Materiałów zaczęło przybywać w takim tempie, że ledwo nadążałem z gromadzeniem ich; był nawet moment, kiedy wydawało mi się, że cała moja praca i moje plany legną w gruzach. Ale udało się to jakoś opanować, a przy tym utwierdziłem się w przekonaniu, że wybór tematu był jak najbardziej na czasie. Praca zaś jest próbą zebrania wszystkiego, co dotyczy poczętego życia ludzkiego, a co znaleźć można i w Piśmie Świętym, i w naukach o człowieku, i w etyce lekarskiej, i w prawie. Jednym słowem - chodziło o przeanalizowanie sytuacji dziecka poczętego w świetle tych wszystkich nauk i ich dokumentów oraz o podkreślenie i poparcie konkretnymi argumentami stanowiska Kościoła, jednoznacznie i od początku opowiadającego się za obroną życia i za tym, że od poczęcia mamy do czynienia z człowiekiem.
- Czy, zabierając się do pracy habilitacyjnej, zamierza Ksiądz pozostać przy tej samej problematyce?
- W pewnym sensie. Jako że, zbierając materiał do pracy doktorskiej, zachwyciłem się papieżem Piusem XII, z którym wiąże się jedna czwarta przejrzanych przeze mnie dokumentów Kościoła. Uważam, ze był to papież genialny i moją pracę habilitacyjną chciałbym poświecić właśnie jemu i jego nauczaniu, ale dotyczącemu - i tu właśnie wracam na moją działkę - etyki lekarskiej, medycyny i tego, co się życiem ludzkim robi. Myślę, że sprawa życia ludzkiego i tego, co się teraz mądrze nazywa bioetyką, zostanie już moim hobby do końca życia.
- Czy można na podsumowanie poprosić Księdza o zwięzłą ocenę rzeczywistości, w jakiej obecnie żyjemy? Jakie refleksje nasuwają się Księdzu na jej temat?
- Cóż, żeby to ująć najkrócej, mamy czasy dość znacznych zmian (nie powiem "trudne", bo u nas nigdy łatwych nie było). Zmiany te, niosąc ze sobą swobodę myślenia i działania we wszystkich sferach ludzkiego życia, powodują jednocześnie niebezpieczeństwo tzw. relatywizmu etycznego, czyli "wyzwolenia się" z wszelkich przykazań i norm moralnych. Jest to taki najgorszy rodzaj wolności (a raczej taka pseudowolność), kiedy znika jakiekolwiek poczucie powinności moralnej, obowiązku, wreszcie odpowiedzialności; kiedy wszelkimi środkami dąży się do władzy czy pieniędzy, nie bacząc na to, co się godzi, a co nie. Grozi to wszystkim młodym demokracjom, dostępnym nagle społeczeństwom niezbyt przygotowanym, które burząc stare, złe struktury, nie potrafią tak szybko zastąpić ich nowymi, lepszymi. Lepszymi również w sensie moralnym. Tą też m.in. kwestią zajmuje się ostatnia encyklika papieska. Cały problem w tym, żeby nowe możliwości, które się przed nami otwierają, wykorzystać ku dobru. Żeby nauczyć się samodzielności i odpowiedzialności - koniecznych, jeśli nie chcemy ponownie popaść w niewolę. Wcale nie mniej groźną od tej, z której niedawno się oswobodziliśmy - niewolę powszechnego chaosu i zagubienia w nowej rzeczywistości. Przykro byłoby myśleć, że nie wykorzystaliśmy danej nam wolności, nie dorośliśmy do niej.
- I teraz już naprawdę na koniec - co chciałby Ksiądz przekazać tym, spośród których Ksiądz wyszedł; naszym czytelnikom?
- Chciałbym przede wszystkim pozdrowić całą parafię, w której tak rzadko bywam, podziękować wszystkim, którzy na mojej życiowej drodze w jakiś sposób zaistnieli. No i chciałbym zapewnić wszystkich młodych babickich parafian, którzy być może mają wątpliwości co do tego, czy warto się uczyć, że - z całą pewnością i z całym zdecydowaniem - naprawdę warto. Nawet jeśli w pierwszej chwili nie widzi się realnych korzyści z nauki (zwłaszcza tych wymiernych, policzalnych). Zawsze to jednak jest poszerzenie obszaru własnego umysłu i własnej duszy, a to pomaga rozumieć życie - tłumaczyć je sobie, układać godnie i sensownie, zwłaszcza, gdy pojawiają się niepowodzenia i nie wszystko idzie, jak by się chciało.
- A więc "ludzie, uczcie się!" To jest, myślę, bardzo budujące zakończenie naszej rozmowy. I
oby nie pozostało bez echa. Może jeszcze kiedyś, przy innej okazji i dla innego numeru naszej
gazety porozmawiamy o sprawach ściślej związanych z dziedzina, którą Ksiądz się zajmuje, z
pytaniami i problemami natury moralnej, nurtującej dzisiejszy świat. W wywiadzie chodziło nam
raczej o przybliżenia sylwetki Księdza naszym parafianom i utrwalenie jej w parafialnych
kronikach.
Serdecznie dziękujemy za rozmowę, życzymy pięknych świat Paschy i powodzenia w realizacji marzeń i zamiarów