Znak
wspomnienie o Maksymilianie Łyczku
"Jak miłe są przybytki Twoje, Panie (...)
Jeden dzień w przybytkach Twoich lepszy jest niż innych tysiące."/Ps. 84/
Wiadomość o śmierci naszego Kościelnego, chociaż nie była zaskoczeniem, głęboko poruszyła nasze serca. Odszedł człowiek, który wywarł ogromny wpływ na kształt naszego życia parafialnego. Jego śmierć jest dla nas wszystkich ogromną stratą - dobrze wiemy, jak wielkie zasługi położył w budowie naszej społeczności. Pozostawił po sobie obraz człowieka oddanego Kościołowi i parafii. Był dla wielu parafian wzorem owego oddania.
Niemożliwością jest zamknąć tak bogato wypełnione życie w jakichkolwiek słowach, choćby najpiękniejszych. Cokolwiek powiemy, będzie to tylko maleńka część prawdy o jego życiu.
Śp. Maksymilian Łyczek, długoletni sługa u Świętej Anny, urodził się 3 czerwca 1906 r. w Babicach. Mając 16 lat, podjął pracę w kopalni w Rydułtowach, zaś w latach 1924-40 był zatrudniony w Raciborzu - najpierw w winiarni Feliksa Przyszkowskiego, potem w obecnych Zakładach 1-go Maja. 7 marca 1940 roku został wciągnięty w szeregi armii niemieckiej. Wojnę przeżył we Francji. Do domu wrócił 28 grudnia 1946 r. Od marca 1947 do lutego 1966 roku był pracownikiem kopalni w Niewiadomiu. Jednocześnie od kwietnia 1950 pełnił funkcję kościelnego.
Podczas pobytu w niewoli francuskiej, słuchając radiowych relacji z walk toczących się na naszych ziemiach, śp. Maksymilian złożył ślubowanie Bogu, że jeżeli wróci do domu i zastanie wszystkich żywych i zdrowych, poświęci swoje życie służbie Bożej. Okoliczności zdawały się sprzyjać wypełnieniu tego ślubu. W 1950 roku, po śmierci kościelnego Dziedziocha, Rada Parafialna wybrała jego następcę - został nim śp. Maksymilian. W domu wszyscy oczekiwali rezultatu tych wyborów: - "Możno papy wybierom" - powiedziała do dzieci żona, Elżbieta. Nowo wybrany Kościelny wrócił do domu pełen radości - "bo mnie wybrali". W odpowiedzi usłyszał: "a tyś się tam możno wcis". Ksiądz Dziekan Urbański nie był zadowolony z tego wyboru: - To górnika wybraliście - mówił - miał być gospodarz. Bardzo szybko jednak zmienił swoje zdanie.
Teraz do obowiązków rodzinnych pana Łyczka (wychowanie pięciorga dzieci, odbudowa domu) oraz pracy zawodowej doszły nowe zadania - praca w kościele. Wspaniale potrafił je pogodzić - to także zasługą domu rodzinnego. Dni Kościelnego były bardzo do siebie podobne. Pobudka wcześnie rano po to, by punktualnie być w kościele na porannej Mszy Świętej, powrót do domu na śniadanie, praca domowa do obiadu i wymarsz na drugą zmianę, powrót późno w nocy. Taki rozkład zajęć obowiązywał go aż do roku 1966, kiedy to przeszedł na emeryturę. Teraz mógł się poświęcić wyłącznie służbie w kościele.
Podczas pogrzebu nad jego trumną padały słowa charakteryzujące jego służbę i oddanie Kościołowi. Mnie najbardziej utkwiła wypowiedź, w której Pan Kościelny został nazwany "drugim ojcem chrzestnym" parafian urodzonych po 1950 roku, gdyż zawsze pomagał przy chrzcie świętym. Niech mi będzie wolno uzupełnić tę wypowiedź. Zmarły był ojcem chrzestnym całego życia parafialnego. To on stał u początku wszystkich inicjatyw podejmowanych przez parafian. Troszczył sięo to, aby ksiądz mógł na czas dojechać z Markowic, o porządek w kościele i wokół niego. Czuł się odpowiedzialny za wszystkie prace remontowo-budowlane. Wszystkich parafian zwoływał do wspólnych robót, a kiedy brakowało chętnych, chodził od domu do domu i prosił o pomoc, a jego namowom trudno było się oprzeć. Po skończonej pracy wszystkim dziękował: "Bóg zapłać, chłopy".
Jak na dobrego ojca chrzestnego przystało był dobrym wychowawcą dla ministrantów. Swoim przykładem uczył ich sumienności, punktualności i oddania sprawie Bożej. Posiadał łatwość obcowania z młodzieżą, interesował się jej życiem, a nowo przybyłych ministrantów pytał: "A od kogo on jest. A, jego ojciec tyż był ministrantem". Cieszył się ich osiągnięciami, starszych pytał, jakie szkoły pokończyli, gdzie pracują. Potrafił się z nimi śmiać i dowcipkować, a kiedy zasłużyli na to, upomnieć a nawet wytargać za uszy.
Wiele do zawdzięczenia Zmarłemu mają wszyscy chorzy - co miesiąc wraz z kapłanem zanosił do nich Pana Jezusa.
Jego życie było nacechowane prostotą. Każdy mógł zwrócić się do niego po imieniu: "Maksie". Nidy nie słyszano, aby kiedykolwiek potraktował to jako brak szacunku. Prostota znajdowała wyraz w jego licznych poczynaniach, którymi nigdy się nie afiszował. Chciał zawsze dobrze spełnić swój obowiązek, nie szukając chwały własnej, lecz uwielbienia Boga. Wiele czasu spędzał na modlitwie, którą łączył zawsze z Eucharystią. Kiedy kapłan wychodził do ołtarza, Kościelny stawał się innym człowiekiem. Wyłączał się ze świata zewnętrznego, zupełnie zatapiał się w modlitwie, tylko od czasu do czasu pytał o to, czego nie dosłyszał. Jego rozumienie Liturgii przejawiało się w przygotowaniu do niej. Przed Mszą św. zawsze pytał o numery pieśni które będą śpiewane, z lekcjonarza odpisywał refren psalmu responsoryjnego albo pytał: "I co tam dzisiaj do odpowiadania?" A kiedy nie było lektora, sam brał lekcjonarz i czytał. W jego pobożności nie było roztkliwiania się, ale konkretna modlitwa i praca nad sobą. Jezus Eucharystyczny był centrum jego życia wewnętrznego. Ujawniało się to w jego wypowiedziach: "No, to jo je gotowy, teraz ida sie pomodlić". Niejednokrotnie prowadził czuwania przy Bożym Grobie albo podczas adoracji czterdziestogodzinnej.
Kiedy dopełniały się jego dni, nie mógł pogodzić się z tym, że przyjdzie odejść z zakrystii, że nie wystarcza sił na dalszą pracę, że trzeba oddać ster w inne ręce. Problem ten rozwiązał Ksiądz Proboszcz, mówiąc: "Łyczku, wy tu zawsze bydziecie kościelnym. Wy bydziecie honorowym kościelnym"
Zmarły pozostawił nam wszystkim przesłanie. Kiedyś powiedział do swego syna: "Warto wierzyć. Jestem święcie przekonany, że wiara nie jest nadaremna, że kiedyś znów się spotkamy w wieczności". A więc do zobaczenia, Łyczku.